Wieczorne wyciszenie, zamykanie dnia – to był nasz rodzinny, codzienny rytuał. Łagodne przenikanie dwóch światów – rozgardiaszu dnia, i uśpienia nocy, światła i zmroku, smakowania życia i snu, marzeń i wiary… Coś, co wydawało się niemożliwym do połączenia, tam w pokoju mojej ośmioletniej wtedy córki stawało się tak w swej istocie naturalne, że nie miałam odwagi zakłócać tej harmonii wątpliwościami czy niedowierzaniem.
Nie ośmieliłam się również zbagatelizować „sprawy Azorka”. Azorek. Niepozorny szczeniaczek. Mała pluszowa zabawka. Można by powiedzieć – pluszak jak tysiące innych. A jednak w jej przestrzeni miał miejsce tylko dla niego zarezerwowane. Blisko. Był przy niej gdy kładła się spać, był podczas zabawy, czasem zabierała go do szkoły czy do koleżanki. Azorek zawsze był. Jak dobry duch towarzyszący w jej historii życia. Zaledwie mieścił się w dłoni, a jednak dawał poczucie stabilności. Aż przyszedł dzień… w którym Azorek zniknął. Rozpłynął się, zdematerializował, przepadł jak kamień w wodę.
Przeszukaliśmy cały dom, podwórko, ogród, garaż, samochód. Azorka nie było. Wiedzieliśmy, że zawieruszył się poza domem. Sprawa była beznadziejna.
Jednak w tym magicznym, wieczornym czasie, sprawa Azorka nie umierała. Moja córeczka nie rozpaczała, ale co wieczór w swej prostej nadzwyczaj modlitwie, kierowała w stronę Nieba prośbę: „Panie Boże proszę Cię, żeby Azorek się znalazł.” Tyle. Kilka banalnych słów dziecka. Każdego wieczoru. Przez sześć miesięcy. Trochę przypominało to mantrę wypowiadaną jak gdyby bez zrozumienia czy zaangażowania. Jednak co jakiś czas pytała mnie: „Mamusiu, czy myślisz, że Azorek się znajdzie?” I muszę się przyznać, że w tych momentach ją po prostu okłamywałam mówiąc: „Nie wiem Zosiu.” Pod tym nieprawdziwym wyznaniem ukrywała się twarda jak skała niewiara: „To przecież całkowicie niemożliwe! Skoro nie ma go w domu, więc nie ma szans aby się znalazł.” I tak co wieczór moja niewiara mierzyła się z prostym wierzącym wołaniem do Stwórcy.
Aż nadszedł dzień, w którym moja niewiara została zdruzgotana, a mimo to nadal patrzyła z niedowierzaniem. Tego dnia odbierałam ze szkoły starszego syna. Wsiadł do samochodu trzymając w ręce Azorka!! A moja niewiara widząc ten cud i biorąc go w ręce wykrzyknęła swoje: „To niemożliwe!! Przecież minęło pół roku, cały czas był poza domem – NIEMOŻLIWE!!”
Zosia cieszyła się bardzo, ale nie była tak rozentuzjazmowana jak moja niewiara. Przyjęła ten cud jak coś oczywistego, jak spełnienie przez Ojca prośby dziecka. Jak coś, co do czego nie miała wątpliwości przez ostatnie pół roku. I od tej chwili zwyczajnie, w prostych, banalnych słowach przez kolejne sześć miesięcy mówiła Ojcu w niebie: „Panie Boże dziękuję Ci za to, że znalazłeś mi Azorka.” A ja, art mama ucząca swoją córkę modlitwy, nie wiedziałam jak sobie to wszystko w sercu poukładać… i jak odszukać moją własną wiarę. Bo stałam trochę obok, z poczuciem, że tu po prostu nie pasuję. Byłam w tamtym momencie jak zagubione dziecko… a jednocześnie zostałam otulona szczególną aurą dziękczynienia małej dziewczynki. W pokoju córki odbyła się moja najważniejsza lekcja wiary i poczułam dotyk Nieba.









